Dnéska (a včera) jsme byli v Ústí nad Labem, kde bylo hrozné pekné.
Dziś (i wczoraj) byliśmy w Uściu nad Łabą, gdzie było bardzo pięknie.
W piątek zaliczyliśmy jeszcze Drezno, także ładne miasto. Ale zacznijmy od Drezna — wszakoż po kolei.
Dresden
Drogi do Niemiec wiodły nas proste. Jak to w unii, granicę poznać dało się tylko po zmianie designu znaków drogowych oraz resztkach dawnego terminalu. Ale gdy znaleźliśmy się już w Niemczech, dało się poznać jakoby był to inny świat. Drogi sprawiały wrażenie zadbanych, wiele było tuneli (w Polsce rzecz rzadka), nawet pod całkiem niskimi pagórkami. Tudzież przejścia nad drogą — dla zwierząt leśnych pewnie. Niemcy widać są bardzo ekologiczni. Zresztą tak w Niemczech, jak i w Czechach, powszechnym elementem krajobrazu były śmigła elektrowni wiatrowych.
Okazuje się, że nasi zachodni sąsiedzi w przeciwieństwie do nas dbają, by otoczenie drogi było ładne i schludne. Tak jak u nas ekrany przy autostradach (hmm… nie, drogach szybkiego ruchu, u nas autostrad jak na lekarstwo) są niezbyt atrakcyjne. Niby kolorowe, ale wcale nie ładne, bez smaku i wyczucia. A przy niemieckich autobanach ładne, estetyczne, niektóre drewniane, inne murowane, ale z puszczoną na nie roślinnością. Nie szpecą, tylko zdobią. Nie wiem czemu u nas by tak być nie mogło?
W samym Dreźnie najsampierw uderzył mnie brak wielkiej płyty. To znaczy bloki są, ale wyglądają jak te nowo budowane u nas. Takich klasycznych, szarych, jakie na wschód od Odry można znaleźć aż po kraj świata nie ma wcale.
Poza tym rowery… było ich stosunkowo dużo, ale co ciekawsze, niemcy zostawiają je na stojakach generalnie nie przypinając ich doń. Czyżby rzeczywiście nie było tam takiej plagi złodziejstwa jak u nas? Wszak w Polsce rower, mimo przypięcia, boję się pozostawiać na noc na parkingu i noszę na 3 piętro akademika, licząc że ewentualny złodziej zadowoli się którymś z tych stojących na parterze, 1 lub 2.
W Dreźnie, prócz obowiązkowego zaliczania miejsc z resztą grupy (ehh… nie lubię jak się gdzieś idzie tylko obfotografować się na tle czegoś — jak dla mnie starczył by Photoshop), z paroma zainteresowanymi osobami byłem jeszcze w galerii Gemäldegalerie Alte Meister, gdzie miałem okazję obejrzeć oryginalne obrazy Rubensa, Vermeera, oraz wielu innych.
W gruncie rzeczy wiele z nich wcale swoim poziomem aż tak nie zachwyca. Ale np. Vermeer ma w sobie coś, czego wielu innym twórcom brakuje. Jego obrazy mają w sobie jakiś urok, jakąś tajemnicę. No i zastanawia też trochę, jakich pigmentów używał, bo wyraźnie są różne od kolorów w większości innych obrazów w galerii. Oprócz niego podobały mi się też różne romantyczne pejzaże i niektóre z innych dzieł, jak na przykład święta Agnieszka autorstwa José de Ribera (obrazek obok).
Česko
W piątek wieczorem wszakoż pojechaliśmy do Czech, gdzie mieliśmy nocować. Granica między Niemcami, a Czechami w praktyce nie istnieje — ot jedziesz tunelami i nagle odkrywasz, że znaki nabrały innych kształtów i są na nich czeskie napisy. Nawet ruin terminali nie uświadczysz. Nocowaliśmy w Ústí nad Labem (Łabą).
W parafii w Ústí pracuje polski ksiądz, który pod nieobecność czeskiego proboszcza nas ugościł. Opowiadał nam też o swej pracy w Czechach. Z tego, co mówił, tylko 0,5% czechów jest wierzących, a w 100 000 Ústí jest tylko jedna parafia. Zresztą księży brakuje, przez co ksiądz musi jeździć odprawiać msze również do sąsiednich parafii. W niedzielę (gdy już odjeżdżaliśmy) odbywała się Pierwsza Komunia — na całe Ústí tylko 6 dzieci. A gdy byliśmy na niedzielnej mszy to prócz nas w kościele były głównie osoby starsze, młodzież można by policzyć na palcach jednej ręki.
Niedzielną mszę mieliśmy po czesku. Samo czytanie i kazanie było całkiem zrozumiałe, problemów nastręczały natomiast odpowiedzi. Człowiek zastanawiał się, czy powinien próbować mówić po czesku (w sumie nie bardzo wiadomo jak co brzmi), czy wyłamać się z tłumu i mówić po polsku. Ojcze Nasz summa summarum modliłem się po polsku, z innymi modlitwami i pieśniami jakoś próbowałem, ale z braku tekstu przed oczami zbyt wiele nie byłem w stanie powiedzieć.
Ciekawostką jest tu natomiast historia jednej z naszych koleżanek, która nie znała czeskiego i siedziała koło starszej pani, a owa pokazywała jej miejsca w tekście pieśni myśląc, że ta się zgubiła. Przy nieznajomości czeskiego jej to jednak nie poratowało. Ja w sumie gdybym miał tekst przed oczami pewnie bym sobie poradził lepiej, bo z czeskim alfabetem miałem już styczność, jednak dziadek, który siedział koło mnie pokazał mi tekst dopiero pod koniec końcowej pieśni — takoż sobie nie pośpiewałem.
Po mszy dziadek zaczął mi mówić po czesku, że chyba się rozglądam, że tak dużo ludzi (czy młodzieży? nie zrozumiałem do końca), bo zwykle nie ma. Cóż, jak dla mnie ludzi było strasznie mało, jak na niedzielną mszę, bo w Polsce takie ilości bywają na różańcach, a nie w niedzielę. Ale nie umiałem mu po czesku odpowiedzieć.
„Malý Princ”
Będąc już przy temacie języka czeskiego pochwalę się jeszcze, że nawiedziłem okoliczne knihkupectví (księgarnię), gdziem zakupił sobie „Malého Prince” („Małego Księcia”) — po czesku. W chwili gdy piszę te słowa przeczytał jużem był całego, nawet rozumiejąc o czym czytam (no, z malutkimi wyjątkami, ale generalnie rozumiejąc). A skoro już się chwalę to i pozachwycam się nim. Otóż tak jak po polsku Książę oswaja liska, to po czesku jest to liška. Czyż to nie fajne? Pewnie ta zmiana płci wynika z rodzaju rzeczownika określającego gatunek, niemniej to takie słodkie. Prócz tego pozwolę sobie jeszcze kilka istotnych cytatów z „Malého Prince przytoczyć (co oznaczają rozpoznaj, czytelniku, sam):
- „Jsem zodpovědný za svou růži…”
- „Ale poněvadž přátelé nejsou na prodej, (lidé) nemají přátel. Chceš-li přítele, ochoč si mě!”
- „Ale budeš-li přicházet v různou dobu, nebudu nikdy vědět, v kterou hodinu vzydobit své srdce… Je třeba zachovávat řád.”
Tiské stěny
W sobotę (główny dzień naszego pobytu w Czechach) odwiedziliśmy między innymi Tiské stěny, czyli pomnik przyrody nieożywionej w postaci dość ciekawych formacji o formie skalnego miasta. Co dla mnie było tam najfajniejsze, to to, że po skałkach tych całkiem nieźle dało się wspinać. Było czego się chwytać, a w niektórych skałach były groty na wylot, co pozwalało przy odrobienie wysiłku przejść przez środek skały. I tylko Iwcia się zanadto mną przejmowała, sądząc, że zaraz spadnę i coś sobie zrobię. Ale nie spadłem.
Podczas wędrówki poprzez Tiské stěny ksiądz odprawił nam jeszcze mszę pośró
d skał. Ciekawa rzecz. Trudno się klęczało, gdy ziemia była dość pochyła.
Po Tiských stěnách byliśmy na obiedzie. I tu kolejna ciekawostka, jako iż okazało się, że bank w którym mam konto (Pekao SA) ma umowę z czeskim UniCredit Bank, a co za tym idzie mogę bez prowizji wypłacać z bankomatu pieniądze (notabene po kursie lepszym niż w kantorze, co zauważyłem gdy wróciwszy z Czech sprawdziłem ile pieniędzy mi z konta ubyło).
Niestety tym oto sposobem dla osób które przy obiedzie nie były w posiadaniu koron stałem się kantorem i gdy pod wieczór byliśmy w Tesco, trochę mnie już denerwowało, że niedługo zostanę z samymi bezużytecznymi w Czechach złotówkami, bo wszyscy wokół chcieli by wymieniać/pożyczać ode mnie korony. Ale jednak było dobrze, trochę korůn mi zostało i dzięki temu przywiozłem sobie z Czech kilka butelek czeskich piw.
Piwo
A z piwem to też ciekawie. Okazuje się bowiem, że czesi co prawda piją piwa dużo, ale ich piwa są słabsze niż nasze. I tak jak w Polsce piwo ma ok. 6% alkoholu, to tam przeciętnie tylko 4%.
Ksiądz który nas ugościł miał zresztą w komórce skrzynkę piw i pozwolił się nam nimi częstować. Potem skwitował, że wypiliśmy wszystkie alkoholowe, a bezalkoholowe zostawiliśmy (ale ci co pili bezalkoholowe twierdzili, że nie jest zbyt dobre). Jednak ja mimo, że wypiłem butelkę „alkoholowego”, jakoś szczególnie jego wpływu nie odczułem. Rzeczywiście są dość słabe w porównaniu z polskimi. Raczej do picia sobie od tak niż do upijania się nimi na imprezach. Wspomniany ksiądz zresztą twierdził, że takimi słabymi nie da się upić.
A skoro już o alkoholu mowa, to na zakończenie dodam, że w drodze powrotnej załapałem się jeszcze na koniak, już w Polsce, gdy na Śląsku wpadliśmy do jednego z współtowarzyszy podróży (który z tamtych stron pochodzi) na obiad. Ale o tym cicho sza, żeby mi potem Gosia nie mówiła, że piję.
Miłej nocy!
ps. Wpis jeszcze doilustruję, jak Karina wsadzi zdjęcia na stronę DA.
Zmieniany 4 raz/y. Ostatnio 2009-06-18 00:25:18 przez jaboja.
a czy ten ksiadz to nie mial grzegorz na imie,kolo 38lat?bo ja go chyba dobrze znam,jesli by sie okazalo ze tak,to prosze o odpowiedz.pozdrawiam:)
Sam nie pamiętam, jak miał na imię, ale na stronie DA piszą, że Artur.