A później było już tylko lepiej. Chcieliśmy wyciągnąć portiera na chwilę na sztuczne ognie, ale miał zbyt silne poczucie obowiązku. Niemniej 20 minut po północy zrobiliśmy sobie taki mini pokazik rzymskich ogni pod Hanką. Tzn. ja zrobiłem, bo ja miałem ognie (nic szczególnego, ale fajna była zabawa). W ogóle niektórzy się z tego jak dzieci cieszyli. Takie radosne to. Potem podobnie jedna z dziewcząt (Marta) podobnie się cieszyła strzelającymi pchełkami do rzucania o podłogę. Niby mała rzecz, a cieszy.
Ale ja nie o tem, bo potem ja, jak to ja, przyniosłem na ową imprezę farbki do malowania twarzy, które zagospodarowałem po malowaniu twarzy dzieciom – organizatorzy chcieli wyrzucić jakoby już się nie nadawały, a w sumie jeszcze sporo nimi dało się namalować. I tak krok po kroku większości dziewcząt na imprezie coś namalowałem. Najpierw Aniom z 232, jednej kotka na ręce, drugiej na ręce akwarium (a właściwie nie tyle akwarium, co rybki). Potem udało mi się inne też naciągnąć. I weszły np. motywy roślinne na całą rękę, jednej zielone, a potem innej złote (inspirowane nieco naramiennikami z epoki brązu):
Komuś jeszcze z koli namalowałem pacyfki i serduszka ciągnące się od ucha poprzez szyję do piersi (oraz napis „Peace & Love”). Magdzie (która cieszyła się strzelającymi pchełkami) napisałem na ręce jej imię (tylko tyle dała sobie zrobić) – również była zachwycona (zwłaszcza moim M jak kicia). A po drodze jeszcze właścicielce powyższej ręki najpierw powieki, a potem, na jej własne życzenie, całą twarz w zielone pędy wymalowałem. Ubolewała tylko, że utrwalić się tego nie da. Ale obiecałem jej przywieźć hennę i raz jeszcze oną henną te cuda namalować.
Zresztą po drodze zabawa się tak ludziom spodobała, że nie tylko ja, ale i inni zaczęli malować (choć z różnym skutkiem estetycznym).
Fajny nowy rok był… (a teraz idę odespać).