Wraz z dyskusją na temat 1% podatku, który miałby być przekazywany na Kościół, oraz Palikotowym lansowaniem się próbami zdjęcia krzyża, rozgorzała na nowo i inna dyskusja — czy rodzice powinni decydować o religii swego dziecka, przede wszystkim w ogóle je chrzcząc, czy też należy poczekać aż owo dziecko dorośnie, „aby samo mogło zdecydować”. O dziwo ta druga postawa zdaje pojawiać się nie tylko ze strony ateistów, ale i katolików. Np. w poprzednim numerze „Tygodnika powszechnego”pojawia się wywiad z prof. Józefem Baniakiem pt. „Antykościelny bunt młodych”, gdzie czytamy między innymi:
„Gdy pytałem młodzież licealną, czy gdyby miała teraz wybór, czy zdecydowałaby się na chrzest dla własnych dzieci w obecnej formule Kościoła, ponad jedna trzecia odpowiedziała, że nie, że decyzję tę pozostawiłaby dziecku na późniejszy czas jego życia.”
Prawda, to jest jakaś taka moda na antyklerykalizm. Ale mnie to dziwi. Dziwi i szokuje. I wydaje mi się zgoła nieprzemyślane (żeby nie rzec, że absurdalne). To znaczy nie dziwi ze strony osób, które postulując „samodzielną decyzję” nie liczą bynajmniej, że będzie to decyzja o pozostaniu przy wierze ojców. Z ich strony rzecz jest zrozumiała — uważają, że Kościół się myli, więc chcą uchronić innych przed jego naukami.
Dziwi mnie natomiast takie podejście u osób wierzących, którym zależy, aby Kościół miał wiernych, i to wiernych przekonanych do głoszonych przezeń wartości. Po prostu, aby był silny. Dlaczego mnie dziwi? Primo, dlatego że nie jest prawdą, że decyzja kogoś , kto „sam decyduje” jest niezależna od wpływu innych. W jakimś stopniu może i jest ona niezależna od wpływu otoczenia w chwili jej podejmowania. Ale to jak zostanie podjęcia jest ogromnie zależne od tego, jak dana osoba została wychowana i w jakim środowisku żyje.
A postulat pozwolenia „by dziecko samo wybralo” jest tak na prawdę postulatem, aby go nie wychowywać. Ale dziecka nie da się nie wychować. Jeśli kogoś nie wychowamy, to nie powstanie jednostka absolutnie wolna, lecz osoba wychowana źle. Ateiści więc dopną swego i ich szeregi zwiększą się o tych, którym rodzice poskąpili wychowania w wierze.
Ale jest jeszcze jeden aspekt problemu, bardziej związany z tym konkretnym postulatem, by chrzcić dopiero, gdy dziecko będzie świadome. Otóż chrzest, podobnie jak obrzezanie w kulturze żydowskiej, jest w naszej kulturze rytuałem przyjęcia dziecka do wspólnoty — obrzędem przejścia. I jako taki jest potrzebny, pełni jakąś funkcję, a przesuwając go gdzieś w dalszy etap życia pozostawimy w po nim pewną pustkę.
I znowuż, zrozumiał bym taką postawę u ateistów, którzy postulują życie wyzute z takich rytuałów, bądź sprowadzone do zwykłych, pozbawionych jakiejkolwiek świętości, spotkań towarzyskich. Ale nie u osób wierzących. Bo po co oni wciąż są w Kościele, jeśli kontestują takie religijne potrzeby?
A skoro już jestem przy obrzędach przejścia to poutyskuję jeszcze nad innym, który niestety już taką pustkę stanowi. Tak na prawdę nie mamy obecnie w naszej kulturze obrzędu wejścia w dorosłość. Według Kościoła teoretycznie powinno być nim bierzmowanie, ale nie jest. Tak na prawdę stało się ono groteską, do której brną tłumnie młodzi ludzie, aby uniknąć marudzenia rodziców, a i rodzice pchają ich doń tylko dlatego, że tak trzeba, co poza tym, „że trzeba” nic nie znaczy.
Tę rolę w dużej mierze przejęły teraz osiemnaste urodziny, pod wieloma względami mają one cechy takiego obrzędu przejścia, dostaje się potem dowód osobisty, społeczeństwo rzeczywiście traktuje Cię jako bardziej dorosłego, pierwszy raz (przynajmniej oficjalnie) pije się alkohol. Ale boli mnie tu to, że Kościół z uporem trwa przy swym bierzmowaniu, nie zauważając, że straciło ono dawno swą rolę, a wręcz przez masowe pchanie doń młodych, którzy tego najzwyczajniej nie czują, traci jeszcze bardziej. Moim zdaniem lepiej by było, gdybyśmy mieli jeden taki obrzęd wejścia w dorosłość związany z rzeczonymi 18 urodzinami, z jakąś dodatkową podbudową religijną, bo na chwilę obecną jest pewna dychotomia: Kościół sobie, społeczeństwo (instynktownie, nie instytucjonalnie!) sobie. I jest to wina Koscioła, bo to on ma tu strukturę pozwalającą mu myśleć, ewentualnie państwa, które przyjęło sobie świeckość, zostawiając ten problem do rozwiązania Kościołowi, a na pewno nie ludzi, którzy instynktownie potrzebują takiego obrzędu, więc wytworzyli nowy — świecki.
I jeśli Kościołowi zależy na prawdziwym sakramencie wejścia w życie jako w pełni świadomy katolik sugerował bym raczej zerwanie z bierzmowaniem w obecnej formie i odbudowę tego obrzędu na bazie wspomnianej osiemnastki, która już jego rolę przejęła. I niech to będzie świadome podtrzymanie wiary, zaś chrzest pozostawmy w obecnej funkcji obrzędu wyrażającego wolę rodziców, którzy chcą wychować dziecko na członka Kościoła, a nie dopatrujmy się już w nim czegoś więcej, czym może rzeczywiście pierwotnie był, ale już zdecydowanie nie jest. Bo Kościół tylko na tym straci — straci potencjalnych młodych wiernych.